środa, 18 listopada 2015

Zupa z brukwi


Listopad dżdży jak należy. Tak powinno być w listopadzie. Wiatr, wilgoć, szuranie kaloszami po butwiejących liściach. Taka jest kolej rzeczy, po bujności ściszenie, po dniu – sen. W listopadzie powinien być czas stonowania, otaczania opieką, kierowania do wewnątrz, zamykania spraw, skupienia na istotności, dbałości o zasoby. Ludzki świat tymczasem jakby się uwziął, żeby robić wszystko na odwrót: teraz właśnie rozpraszać, jątrzyć, wywracać do góry nogami, trwonić. 

Co robić? Nie jestem ekspertem, ale sądzę, że warto – w skali makro i mikro – dbać o ciepło. I szukać jego źródeł. Pamiętając, że nikt się jeszcze nie ogrzał przy pożarze. 

Lubię skalę mikro. Skalę kuchenną. Warzenie i dzielenie się ciepłym.


 
Dzisiaj po raz pierwszy jadłam brukiew. 


Dawne bieda-warzywo, które na wiele lat, pewnie przez niechęć do czasów trudnych i głodnych, zniknęło z targowisk i stołów. Chyba niesłusznie. Choć z trwogą myślę o dniach, kiedy stanowiła podstawę pożywienia i choć raczej nie poczęstowałabym nią mojej matki, sama zacznę ją czasem podawać, ze względu na ciekawy smak, ni to rzepy, ni to rzodkwi, ni to kapusty. Ale przede wszystkim ze względu na intensywny, słoneczny kolor. 



Jedną sporą brukiew obrałam cienko. Obieraczką zestrugałam nieco strużyn do ozdoby, resztę warzywa pokroiłam w równą kostkę. Obrałam i ładnie skroiłam cztery marchewki, dwie pietruszki, kawałek selera, dwa obrane ząbki czosnku. Opaliłam na palniku jedną małą cebulę. Wszystkie warzywa zalałam 2 litrami wody. Dodałam trzy liście laurowe, pięć ziarenek ziela angielskiego, dwa goździki, pół łyżki soli. Gotowałam na wolnym ogniu, aż warzywa z włoszczyzny zmiękły, a brukiew była nadal dość jędrna. Wyłowiłam z wywaru zioła, odłożyłam dwie chochelki warzyw, resztę zmiksowałam na gładki krem. Gęstą, złocistą zupę postawiłam z powrotem na maleńkim ogniu i dodałam mielone przyprawy: łyżeczkę cząbru, łyżeczkę kminku, pół łyżeczki kolendry, sporą szczyptę czarnego pieprzu. Gotowałam trzy minuty, mieszając, pod koniec włożyłam kostkę warzywną. 


Gorącą zupę przelałam do miseczek, przybrałam brukwianymi strużynami i kiełkami buraka. 




Ściągawka, czyli potrzebne składniki:
Jedna bulwa brukwi (ok. 30- 40 dag), 4 marchewki, 2 pietruszki, kawałek selera (gruba pajdka wielkości pięści), dwa ząbki czosnku, mała cebula, 3 liście laurowe, 5 ziaren ziela angielskiego, 2 goździki, sól, łyżeczka mielonego cząbru, łyżeczka mielonego kminku, pół łyżeczki mielonych ziaren kolendry, szczypta mielonego czarnego pieprzu, garść kiełków buraka lub innej rośliny

poniedziałek, 16 listopada 2015

Legumina żurawinowa z tapioką i mlekiem kokosowym



Po długiej przerwie wracam do spisywania przepisów z zachwyconej kuchni. 

Co się działo, kiedy mnie tu nie było? Ech, było wietrznie, chmurnie, burzliwie, były troski i choroby, ludzkie i zwierzęce, było za dużo pośpiechu, za dużo presji, za mało przestrzeni na spisywanie codziennych zachwyceń – bo przecież one nie zniknęły. Wiem jedno. Kiedy przestanę się zachwycać, będzie pora umierać.

A mi się nie spieszy.

Korzystam dziś z okazji, jaką daje takie zwykłe, poczciwe, listopadowe przeziębienie, grożące dobrotliwie palcem: kobieto, włóż grube skarpety i polar, zrób sobie kubek naparu z czarnego bzu, dom zapachnie czerwcem, zatrzymaj czas na chwilę, usiądź. Przejrzyj zdjęcia. Napisz parę linijek.

Posłuchałam.

Na przeziębienie, oprócz czosnku w hurtowych ilościach, herbaty lipowej z malinami tudzież sałatki z kiszonej kapusty i cebuli, babcia Zofia podawała zwykle kisiel żurawinowy. Wracając z pracy kupiłam torebkę czerwonych kuleczek, z zamiarem ugotowania gęstego, aromatycznego, półpłynnego ni to napitku, ni to deseru. Jednak kiedy już znalazłam się w domu, w tych grubych skarpetach i polarze, okazało się, że na żadnej z półek spiżarki nie ma ani grama mąki ziemniaczanej, dziwnym trafem wyparowała też skrobia kukurydziana, a nawet gotowa skrobia z tapioki. Jedyne, czym dysponowałam, to tapioka w granulacie. Gdyby nie infekcyjna słabość, pewnie bym utłukła ziarnka w moździerzu na mączkę i tak oto sprokurowała kisiel. Niechęć jednak do nadmiernych ruchów skłoniła mnie do przyrządzenia leguminy z wykorzystaniem całych granulek.


Cztery łyżki drobnego granulatu zalałam 600 ml mleka kokosowego. Odstawiłam na godzinę, aby granulki zmiękły. W tym czasie opłukałam ćwierć kilo żurawin, przełożyłam je do garnczka o grubym dnie, porozgniatałam tłuczkiem, zalałam wodą – niewiele, tyle tylko, aby jagody były lekko przykryte. Zaczęłam gotować na małym ogniu, od czasu do czasu mieszając. Po mniej więcej kwadransie dodałam pół szklanki cukru kokosowego (można użyć jakiegokolwiek innego cukru bądź ksylitolu, ja ostatnio testuję z upodobaniem ten akurat składnik) , zamieszałam i gotowałam kolejne pięć minut. Rozgotowaną czerwoną pulpę przetarłam starannie przez sito i dodałam do mleka kokosowego z tapioką, zamieszałam, odstawiłam na kolejny kwadrans. Postawiłam garnek na małym ogniu i, często mieszając, gotowałam leguminę do osiągnięcia pożądanej gęstości. Gotowy deser przełożyłam do słoiczków, podałam – zgodnie ze wskazaniami na tę porę roku – mocno ciepły.



To danie dobrze robi na wszystko, co zziębnięte. A że ostatnio w wielu kwestiach dreszcz mnie lodowaty przechodzi, sądzę, że żurawinowa legumina będzie często gościć na moim stole.
 



Ściągawka, czyli potrzebne produkty
25 dag żurawiny, 600 ml mleka kokosowego, ½ szklanki cukru kokosowego (lub jakiegokolwiek innego, bądź ksylitol do smaku), 4 łyżki drobnego granulatu z tapioki.