Na drugie danie czasem podawałam karkówkę z patelni
grillowej; mięso nacierałam uprzednio czosnkiem i pieprzem cytrynowym. Albo skrapiałam
sosem sojowym i obkładałam na noc listkami szałwii i podawałam jak tu, na
zdjęciu, ze smażonymi maślakami i z szałwią na moment zanurzoną we wrzącym
oleju.
Gdy chciało mi się deseru, miksowałam ostatnie leśne czarne
jagody z mlekiem ryżowym i kokosowym, dodając czasem odrobinę soku z cytryny, a
czasem – łyżeczkę aromatycznego miodu lipowego.
Albo miksowałam „gęste” z mleka kokosowego z pulpą z mango,
dodawałam łyżeczkę miodu i podawałam ze startą gorzką czekoladą i jeżynami z
ogrodu.
Któregoś chmurnego dnia wymyśliłam danie mięsne, które z
pewnością będę robić jako antidotum na chłód i słotę. Sporą pierś kurczaka
pocięłam w paski i zamarynowałam na noc w „wodzie” z puszki mleka kokosowego
wymieszanej z łyżką sosu sojowego, łyżeczką słodkiej papryki, łyżeczką dobrej
mieszanki curry i dwiema łyżeczkami przyprawy garam masala. Rano wyciągnęłam
mięso z zaprawy i podsmażyłam na patelni, a to, co zostało w garnku z zaprawy
zmiksowałam z jednym mango i resztą mleka kokosowego na gładki, aromatyczny sos,
do którego dodałam jeszcze chilli. Włożyłam mięso do sosu i poddusiłam jeszcze
kilka minut. Podałam z czarnym makaronem ryżowym i kolendrą.
A potem, zupełnie nie wiedzieć kiedy, trzeba było wracać. Z pełnym sercem i pełnym bagażnikiem: udało się ususzyć kilka toreb mieszanych grzybów, z przewagą kozaków, zamarynować potężny słój maślaków, zapasteryzować kilka słoików maślaków w oleju i usmażyć dwa litry leśnych borówek. Jeśli dołożyć jeszcze do tego kupioną na włodawskim targu żurawinę i kilka litrów dobrego miodu, to urlop od strony kulinarnej można uznać za bardzo udany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz