Powroty bywają trudne. Zwłaszcza jeśli oznaczają opuszczenie miejsca, do którego lgnie serce i wszystkie zmysły. Dobrze, że jest zakątek świata, w którym rozprostowuje mi się dusza po wszystkich miejskich zawiłościach i zawodowych presjach. Dobrze, że mogę tam na jakiś czas się schronić, zamykając za sobą zielone leśne drzwi. W tym miejscu, w jego okolicy, mogłabym osiąść na zawsze. Ale „na zawsze” jeszcze musi poczekać. „Na zawsze” nadejdzie kiedyś, będzie przystanią po bujnym, szczelnie wypełnionym czasie. Będzie przestronną przestrzenią z wysokim niebem. Na razie „na zawsze” pojawia się w moim życiu „na trochę”. To bardzo dobre, ożywcze „na trochę”.
W mojej samotni, w której mieszkam co roku we wrześniu, prowadzę kuchnię polową. Ten termin, nieco z przymrużeniem oka, oznacza jednopalnikową kuchenkę turystyczną, kilka garnków, karton z produktami bezglutenowymi, naczynia, które wyszukuję na zakurzonych półkach okolicznych sklepów, miejscowe smakołyki. Kuchnia polowa to też gotowanie powolne, niespieszne, jedzenie podawane na świeżym powietrzu, razem z wiatrem i zapachem liści.
Zaczynamy od śniadań. Najczęściej miałam ochotę na grzankę z
przywiezionego pieczywa bezglutenowego (w samotni nie ma na czym ani w czym
piec), z własnoręcznie zebranymi grzybami.
Trafiłam na urodzaj maślaków i koźlarzy babek. Najbardziej przypadły mi do gustu pokrojone w plasterki, skropione oliwą z chilli i usmażone na patelni na chrupko.
W lokalnym sklepie trafiłam na awokado w brązowej grubej skórce, nikt go nie chciał, porwałam je zatem ja i ukręciłam guacamole – z sokiem z limonki, zieloną kolendrą, pieprzem i odrobiną chilli. Grzanki z guacamole podawałam z ostrużyną z twardego sera owczego. W tym samym sklepie kupiłam też bardzo dojrzałe brzoskwinie, które usmażyłam bez dodatku cukru, za to z garścią igiełek rozmarynowych i świeżo mielonym pieprzem. Tę brzoskwiniową, rześką w smaku konfiturę dodawałam również do bezglutenowych płatków owsianych, zalanych jedynie wrzątkiem. Po solidnym śniadaniu miałam siłę na cały dzień terenowej jazdy na rowerze, a nawet – w pierwszym tygodniu pobytu – na pływanie w lodowatych już wodach jeziora.
Obiad jadłam tuż przed zachodem słońca. A słońce – jak ono
tam zachodzi… Idealnie symetrycznie, pośrodku jeziora.
Drugie danie najczęściej było mięsne. Szczególnie przypadł
mi do gustu klasyczny wołowy stek, średnio wysmażony, posadzony na pietruszkowych
krążkach smażonych krótko w mocno rozgrzanym oleju. Do steku podałam wytrawną
konfiturę z własnoręcznie zbieranych borówek brusznic z niewielkim dodatkiem
brązowego cukru.
Ciąg dalszy receptur z kuchni polowej – nastąpi niebawem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz