W desperacji pojechałam na targ i kupiłam kawałek
ryby, która dałaby się zjeść na surowo. Wybór padł na dzwono pstrąga tęczowego.
Wprawdzie ryba do prawdziwego ceviche powinna być biała, jak na przykład dorsz,
ale bladopomarańczowy pstrąg mi się spodobał i już.
Wieczorem, gdy można już było w domu oddychać, zabrałam się za przygotowanie ryby: odkroiłam mięso od skóry, pokroiłam w zgrabną kostkę i zalałam sokiem wyciśniętym z dwóch limonek. Odstawiłam na noc do lodówki, a sama wzięłam zimny prysznic i usiłowałam pospać w saunie, w którą zmieniła się moja sypialnia.
Na dwie godziny przed obiadem wyjęłam rybę z lodówki i
solidnie posoliłam. Posiekałam w drobną kostkę małą czerwoną cebulę oraz 1 cm
kawałek ostrej czerwonej chilli, a w kostkę grubą – świeży ogórek ze skórką.
Otworzyłam puszkę z drobną białą fasolką; nie lubię używać puszkowanego
jedzenia, ale w trakcie remontu trzeba sobie jakoś radzić. Fasolka to nie jest
tradycyjny składnik ceviche, ale chciałam, aby danie było solidniejsze,
bardziej treściwe. Dodałam jeszcze garść porwanych ziół: kolendry i tajskiej
bazylii. Wszystkie składniki wymieszałam starannie z rybą, dodałam jeszcze
łyżeczkę soku z limonki i odstawiłam z powrotem do lodówki, aby potrawa dobrze
się przegryzła. Wieczorem, gdy można już było w domu oddychać, zabrałam się za przygotowanie ryby: odkroiłam mięso od skóry, pokroiłam w zgrabną kostkę i zalałam sokiem wyciśniętym z dwóch limonek. Odstawiłam na noc do lodówki, a sama wzięłam zimny prysznic i usiłowałam pospać w saunie, w którą zmieniła się moja sypialnia.
Jak na warunki poligonowe, wyszło świetnie.
Świetnie napisany artykuł.
OdpowiedzUsuń