Listopad potrzebny jest ziemi do uspokojenia. To taki stan przedsenny. Zwolnienie rytmów, zastygnięcie soków. Człowiekowi listopad potrzebny jest do zwrócenia się do wewnątrz, skupienia, zadania kilku pytań. Pytań w sprawach czasu, przepływu, ważkości. Zanim zewnętrzny świat pobieleje od śniegu, a wewnętrzny – od jasności odpowiedzi, bywa ciężko, ciemno, mało energetycznie.
Zatem – więcej światła! Więcej ognia!
Również w kuchni.
Dałam dziś ognia zupą. Prostą, mocną, słoneczną. Krem curry
z kalafiora.
Jeden kalafior podzieliłam na różyczki, jeden nieduży seler bulwiasty
obrałam i pokroiłam na kawałki, jedną sporą cebulę obrałam i pokroiłam w
piórka, białą część pora posiekałam w talarki. Wszystkie jarzyny zalałam wodą,
kilka różyczek kalafiora wyciągnęłam po zblanszowaniu i odłożyłam, resztę
gotowałam do miękkości. Osoliłam. Dodałam indyjskie żółte curry w proszku, ostre,
z kolorystyczną przewagą kurkumy. Zmniejszyłam ogień i pozwoliłam zupie troszkę
pobulgotać, zanim dodałam mleko kokosowe, pełną puszkę. Po kilku minutach zupę
zmiksowałam w blenderze kielichowym. Sprawdziłam jeszcze, czy jest dość
wyrazista i pikantna, dla pewności dodałam jeszcze szczyptę białego pieprzu. Na
dno miseczek położyłam po różyczce zblanszowanego kalafiora i zalałam aksamitnym
kremem.
Już po kilku łyżkach poczułam się wewnętrznie rozgrzana i
gotowa do zmierzenia się z trudnymi pytaniami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz