W ostatnich tygodniach powietrze miało smak gorzki i słony. W
kolorach – czerń z przebłyskami ognistej czerwieni i żółci, w najlepszym razie mglista
szarość z rozmytymi konturami. Na tej bazie nie dało się złożyć niczego strawnego. Polityka. Ta mała i ta wielka. Doprowadzająca do małych i wielkich rozpaczy.
Nic z zachwycenia.
Jestem z rodziny wygnańców, którzy w rozespaną lodowatą noc biegli na bosaka przez las do miasteczka, szukając schronienia u sprawiedliwego. Jestem z rodziny wygnańców, którzy przyuczyli się sprawnie pakować w jedną lekką tekturową walizkę, nie przywiązywać się do porzucanych rzeczy, tylko śnić niekiedy po nocach o filiżance w błękitne niezapominajki. Jestem z rodziny wygnańców, którzy tak długo żuli suchą skórkę chleba, aż nabierała smaku krwistego befsztyku.
Nie odziedziczyłam zbyt wielu kruchych dóbr. Talerze najczęściej kupuję na targach staroci i po małomiasteczkowych antykwariatach. Myję z miłością, wycieram ciepłą ścierką, układam w komodzie. Niech śpią, niech się śnią dzieciom swoich właścicieli.
Może któryś z tych talerzy należał do mojej prababki.
Kiedy w powietrzu wisi smak gorzki i słony, boję się, że wygnańców przybędzie. Że znów ktoś porzuci srebrną łyżeczkę zaplątaną w kubku z koglem moglem, że na którejś kuchni zostanie niedowarzony eintopf, że znów największym życiowym kunsztem stanie się szybkie pakowanie poręcznego plecaka.
To nie dla mnie. Ja jestem zbudowana z prostych zmysłów, sycących się spokojem i bezpieczeństwem. Chciałabym osłonić świat rozcapierzonymi palcami i kraciastym kuchennym fartuchem.
Dzisiaj pierwszy raz od tygodni nie obejrzałam wiadomości. Pospałam długo, a potem w pachnącej bergamotką pościeli poczytałam ostatnią „Kuchnię”. Znalazłam przepis gorzko-słony, ale złamany słodyczą. Zrobiłam karmelizowaną cykorię, nieco po swojemu modyfikując recepturę.
Jestem z rodziny wygnańców, którzy w rozespaną lodowatą noc biegli na bosaka przez las do miasteczka, szukając schronienia u sprawiedliwego. Jestem z rodziny wygnańców, którzy przyuczyli się sprawnie pakować w jedną lekką tekturową walizkę, nie przywiązywać się do porzucanych rzeczy, tylko śnić niekiedy po nocach o filiżance w błękitne niezapominajki. Jestem z rodziny wygnańców, którzy tak długo żuli suchą skórkę chleba, aż nabierała smaku krwistego befsztyku.
Nie odziedziczyłam zbyt wielu kruchych dóbr. Talerze najczęściej kupuję na targach staroci i po małomiasteczkowych antykwariatach. Myję z miłością, wycieram ciepłą ścierką, układam w komodzie. Niech śpią, niech się śnią dzieciom swoich właścicieli.
Może któryś z tych talerzy należał do mojej prababki.
Kiedy w powietrzu wisi smak gorzki i słony, boję się, że wygnańców przybędzie. Że znów ktoś porzuci srebrną łyżeczkę zaplątaną w kubku z koglem moglem, że na którejś kuchni zostanie niedowarzony eintopf, że znów największym życiowym kunsztem stanie się szybkie pakowanie poręcznego plecaka.
To nie dla mnie. Ja jestem zbudowana z prostych zmysłów, sycących się spokojem i bezpieczeństwem. Chciałabym osłonić świat rozcapierzonymi palcami i kraciastym kuchennym fartuchem.
Dzisiaj pierwszy raz od tygodni nie obejrzałam wiadomości. Pospałam długo, a potem w pachnącej bergamotką pościeli poczytałam ostatnią „Kuchnię”. Znalazłam przepis gorzko-słony, ale złamany słodyczą. Zrobiłam karmelizowaną cykorię, nieco po swojemu modyfikując recepturę.
Cztery spore cykorie przekroiłam wzdłuż, ostrym nożykiem
wycięłam najbardziej gorzkie głąby. Cztery jabłka obrałam ze skórki i pokroiłam
w ósemki. Dwie garści bezpestkowych winogron przecięłam na połówki. Na patelni
rozgrzałam dwie łyżki masła klarowanego i trzy łyżki oliwy aromatyzowanej
pomarańczą – mam taką, sycylijską. Po bokach patelni położyłam ostrożnie
cykorie, przekrojoną częścią do dołu, a na środku – jabłka i winogrona. Całość
posypałam suszonymi igiełkami rozmarynu i zostawiłam na małym ogniu na 20
minut.
Następnie delikatnie odwróciłam cykorie i poszturchałam szpatułką owoce. Posoliłam, obsypałam kolorowym pieprzem i posmażyłam jeszcze siedem czy dziesięć minut. W międzyczasie w osolonym wrzątku obgotowałam al dente różyczki seledynowego kalafiora, osączyłam. Wyłożyłam na talerz, obłożyłam listkami cykorii i owocami.
Zjadłam, zadumałam się, zadrzemałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz