Wiosna,
buzujący czas. Wszystko nabiera przyspieszenia i optymizmu. Zieleń wypycha się
zewsząd ku słońcu, świat pączkuje, eksploduje życiem, kwitnie każdy badylek, soki
zdają się krążyć nawet w żelbecie, a w człowieku jakaś taka radosna
niecierpliwość. Stan ten każe sięgać na straganach po nowalijki, choć rozsądek
mówi: poczekaj, jeszcze zdążysz, jeszcze się najesz do syta. Ale kto by tam
wiosną słuchał rozsądku. Ja nie.
Kupiłam zatem
dwa pęczki botwinki. I postanowiłam przyrządzić je z jaglanką.
Jarzynę starannie opłukałam, buraczane korzonki lekko oskrobałam, całość pokroiłam w drobne
kawałki, z których jedną garść odłożyłam. Resztę zalałam wrzątkiem tak, aby woda
całkiem je przykryła i na małym ogniu gotowałam, jak mawiała ciocia Roma, „do
pierwszej miękkości”.
Uprzednio
przyszykowałam kaszę jaglaną. Kaszowy stan idealny osiągam w sposób następujący:
pożądaną ilość żółtych ziarenek wsypuję do garnka o grubym dnie (najlepiej
sprawdza się gliniak, tyle że należy mieć podkładkę izolacyjną, by nie pękł od
gorąca) i stawiam na ogniu. Bez wody! Często poruszam garnkiem albo szturcham
kaszę drewnianą szpatułką, aby nie przywarła do dna i się nie przypaliła. I
czujnie obserwuję. Kiedy zacznie wydzielać miły zapach orzechów laskowych,
kiedy jest w dotyku gorąca i zaczyna lekuchno parować, jest gotowa. Wówczas
przesypuję ją na sito i przelewam wrzątkiem, aby wypłukać resztę gorzkich
saponin. I z powrotem do garnka. Zalewam kaszę wrzątkiem – tyle wody nad
powierzchnią kaszy, ile samej kaszy w garnku – zwiększam ogień, a gdy woda nad
kaszą zaczyna się pienić, przykręcam gaz na maleńki, garnek przykrywam pokrywką
i trzymam na ogniu około kwadransa, od czasu do czasu wścibsko zaglądając pod
pokrywkę, aby uniknąć przypalenia. Gdy kasza wchłonie całą wodę, czas zdjąć
garnek z ognia; teraz należy uwinąć go jak dziecię w pieluszki i schować pod
koc lub kołdrę na kolejny kwadrans, by zawartość „doszła”. Tak przygotowana
jaglanka jest sypka, gotowa na wchłanianie smaków, chętna do dalszej współpracy
lub bezpośredniej konsumpcji.
Posiekałam
jedną sporą czerwoną cebulę i przesmażyłam ją w głębokiej patelni na oleju
kokosowym. Dodałam odłożoną uprzednio garść świeżej botwinki. Po minucie przyszedł
czas na dodanie przypraw, przede wszystkim łyżki mieszanki tandoori masala. Postanowiłam
smak mieszanki jeszcze wzmocnić, dodając po łyżeczce kuminu, słodkiej czerwonej
papryki i papryki ostrej. Gdy przyprawy niebiańsko zapachniały, zaczęłam
dokładać po chochli jaglanki, na zmianę z chochlą botwinki wraz z płynem.
Wszystko naturalnie starannie mieszałam. Jeszcze nieco soli do smaku i już
można było wykładać na talerze, przyozdabiając porcje świeżo zrobionym domowym ogórkiem
małosolnym i ziarnami granatu.
Tej potrawie
moja przezacna koleżanka z pracy nadała, oblizując łyżkę, nazwę „jaglotto”. Podoba
mi się, więc upowszechniam. Brzmi ładniej niż „kaszotto”.
Ściągawka, czyli
potrzebne składniki:
1 i 1/3 szklanki suchej kaszy jaglanej (po ugotowaniu
niemalże podwoi objętość), dwa pęczki botwinki, jedna duża czerwona cebula, łyżka
oleju kokosowego, płaska łyżka mieszanki tandoori masaka, łyżeczka kuminu,
łyżeczka mielonej ostrej papryki, łyżeczka mielonej papryki słodkiej, sól, dwa
ogórki małosolne, łyżka ziaren granatu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz