piątek, 24 kwietnia 2015

Jaglotto z botwinką



Wiosna, buzujący czas. Wszystko nabiera przyspieszenia i optymizmu. Zieleń wypycha się zewsząd ku słońcu, świat pączkuje, eksploduje życiem, kwitnie każdy badylek, soki zdają się krążyć nawet w żelbecie, a w człowieku jakaś taka radosna niecierpliwość. Stan ten każe sięgać na straganach po nowalijki, choć rozsądek mówi: poczekaj, jeszcze zdążysz, jeszcze się najesz do syta. Ale kto by tam wiosną słuchał rozsądku. Ja nie.
Kupiłam zatem dwa pęczki botwinki. I postanowiłam przyrządzić je z jaglanką.



Jarzynę starannie opłukałam, buraczane korzonki lekko oskrobałam, całość pokroiłam w drobne kawałki, z których jedną garść odłożyłam. Resztę zalałam wrzątkiem tak, aby woda całkiem je przykryła i na małym ogniu gotowałam, jak mawiała ciocia Roma, „do pierwszej miękkości”.

Uprzednio przyszykowałam kaszę jaglaną. Kaszowy stan idealny osiągam w sposób następujący: pożądaną ilość żółtych ziarenek wsypuję do garnka o grubym dnie (najlepiej sprawdza się gliniak, tyle że należy mieć podkładkę izolacyjną, by nie pękł od gorąca) i stawiam na ogniu. Bez wody! Często poruszam garnkiem albo szturcham kaszę drewnianą szpatułką, aby nie przywarła do dna i się nie przypaliła. I czujnie obserwuję. Kiedy zacznie wydzielać miły zapach orzechów laskowych, kiedy jest w dotyku gorąca i zaczyna lekuchno parować, jest gotowa. Wówczas przesypuję ją na sito i przelewam wrzątkiem, aby wypłukać resztę gorzkich saponin. I z powrotem do garnka. Zalewam kaszę wrzątkiem – tyle wody nad powierzchnią kaszy, ile samej kaszy w garnku – zwiększam ogień, a gdy woda nad kaszą zaczyna się pienić, przykręcam gaz na maleńki, garnek przykrywam pokrywką i trzymam na ogniu około kwadransa, od czasu do czasu wścibsko zaglądając pod pokrywkę, aby uniknąć przypalenia. Gdy kasza wchłonie całą wodę, czas zdjąć garnek z ognia; teraz należy uwinąć go jak dziecię w pieluszki i schować pod koc lub kołdrę na kolejny kwadrans, by zawartość „doszła”. Tak przygotowana jaglanka jest sypka, gotowa na wchłanianie smaków, chętna do dalszej współpracy lub bezpośredniej konsumpcji.

Posiekałam jedną sporą czerwoną cebulę i przesmażyłam ją w głębokiej patelni na oleju kokosowym. Dodałam odłożoną uprzednio garść świeżej botwinki. Po minucie przyszedł czas na dodanie przypraw, przede wszystkim  łyżki mieszanki tandoori masala. Postanowiłam smak mieszanki jeszcze wzmocnić, dodając po łyżeczce kuminu, słodkiej czerwonej papryki i papryki ostrej. Gdy przyprawy niebiańsko zapachniały, zaczęłam dokładać po chochli jaglanki, na zmianę z chochlą botwinki wraz z płynem. Wszystko naturalnie starannie mieszałam. Jeszcze nieco soli do smaku i już można było wykładać na talerze, przyozdabiając porcje świeżo zrobionym domowym ogórkiem małosolnym i ziarnami granatu.


Tej potrawie moja przezacna koleżanka z pracy nadała, oblizując łyżkę, nazwę „jaglotto”. Podoba mi się, więc upowszechniam. Brzmi ładniej niż „kaszotto”.




Ściągawka, czyli potrzebne składniki:
1 i 1/3 szklanki suchej kaszy jaglanej (po ugotowaniu niemalże podwoi objętość), dwa pęczki botwinki, jedna duża czerwona cebula, łyżka oleju kokosowego, płaska łyżka mieszanki tandoori masaka, łyżeczka kuminu, łyżeczka mielonej ostrej papryki, łyżeczka mielonej papryki słodkiej, sól, dwa ogórki małosolne, łyżka ziaren granatu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz