W maminej
rodzinie wiecznych tułaczy jadało się bardzo skromnie, raczej roślinnie i
delikatnie, mięso – najczęściej drób – było czymś odświętnym. Dobrze znany był
za to smak głodu. Ale nie o nim dzisiaj. Dziś o zetknięciu dwóch kulinarnych
kosmosów: zielonego, lekkiego, niemal postnego matczynego świata z zawiesistym,
mięsnym i mocnym światem ojca.
Moja mama jako młodziutka panienka została po raz pierwszy zaproszona na obiad przez swoich przyszłych teściów. Do dziś z czułością wspomina tamten wstrząs estetyczno-sensualny, jaki przeżyła na widok stołu uginającego się od tłustych mięs. Zjadła, myśląc o swojej miłości do smukłego, śniadego, niebieskookiego blondyna; myśląc, że jeśli przeżyje obiad, zniesie w tym związku wszystko. Minęły lata i mama stała się jedną z mistrzyń w przyrządzaniu tatara i flaków, nie odżegnując się przy tym zupełnie od swojej – subtelnej i zielnej – tradycji. Tak było w wielu powojennych domach, gdzie żeniła się stylistyka chłopska z postziemiańską, kupiecka z inteligencką, w końcu koszerna żydowska z przaśną lubelską czy rybna kaszubska z mączną kresową. Żaden szalony tkacz wcześniej nie połączyłby nici w takiej plecionce, żaden szalony alchemik nie wymieszałby tak ludzkich losów. I w żadnej innej kuchni nie połączyłyby się takie przeciwieństwa jak w tej, którą nazywamy kuchnią polską.
Po ojcu mam więc w sobie mocną tradycję smaku umami. To smak sytej wsi przeniesiony do miasta, prosty, niewybredny smak zasobnego domu kupieckiego, dosadny, mocny jak pięść, suto kraszony. Tęsknota za tym smakiem odzywa się we mnie zwykle pod koniec zimy, w czas roztopów, pluch i przeziębień. Teraz, gdy gotuję tylko z produktów roślinnych (z dodatkiem miodu jako jedynym odstępstwem), sprostanie tej tęsknocie bywa nie lada wyzwaniem. Na szczęście są grzyby. W zimie – boczniaki. I są flaczki z boczniaków. Rasowych wegan pewnie drażni i przeraża ta nazwa, ja jednak przy niej pozostanę. Taki ukłon w stronę progów dziadkowych.
Moja mama jako młodziutka panienka została po raz pierwszy zaproszona na obiad przez swoich przyszłych teściów. Do dziś z czułością wspomina tamten wstrząs estetyczno-sensualny, jaki przeżyła na widok stołu uginającego się od tłustych mięs. Zjadła, myśląc o swojej miłości do smukłego, śniadego, niebieskookiego blondyna; myśląc, że jeśli przeżyje obiad, zniesie w tym związku wszystko. Minęły lata i mama stała się jedną z mistrzyń w przyrządzaniu tatara i flaków, nie odżegnując się przy tym zupełnie od swojej – subtelnej i zielnej – tradycji. Tak było w wielu powojennych domach, gdzie żeniła się stylistyka chłopska z postziemiańską, kupiecka z inteligencką, w końcu koszerna żydowska z przaśną lubelską czy rybna kaszubska z mączną kresową. Żaden szalony tkacz wcześniej nie połączyłby nici w takiej plecionce, żaden szalony alchemik nie wymieszałby tak ludzkich losów. I w żadnej innej kuchni nie połączyłyby się takie przeciwieństwa jak w tej, którą nazywamy kuchnią polską.
Po ojcu mam więc w sobie mocną tradycję smaku umami. To smak sytej wsi przeniesiony do miasta, prosty, niewybredny smak zasobnego domu kupieckiego, dosadny, mocny jak pięść, suto kraszony. Tęsknota za tym smakiem odzywa się we mnie zwykle pod koniec zimy, w czas roztopów, pluch i przeziębień. Teraz, gdy gotuję tylko z produktów roślinnych (z dodatkiem miodu jako jedynym odstępstwem), sprostanie tej tęsknocie bywa nie lada wyzwaniem. Na szczęście są grzyby. W zimie – boczniaki. I są flaczki z boczniaków. Rasowych wegan pewnie drażni i przeraża ta nazwa, ja jednak przy niej pozostanę. Taki ukłon w stronę progów dziadkowych.
Dokładnie
oczyściłam klasyczny pęczek włoszczyzny, z wyjątkiem włoskiej kapusty. Dwie
marchewki skroiłam w zapałki, jedną – w talarki; tę odłożyłam na później. W
zapałki skroiłam też dwie pietruszki i kawałek selera. Obrałam 2,5 cm kawałek imbiru
i pokroiłam w cienkie plasterki. W woku rozgrzałam trzy łyżki oliwy, a gdy
zaczęła mrugać, wrzuciłam imbir, 6 ziaren ziela angielskiego i 4 liście
laurowe, a następnie – pokrojone w zapałki warzywa. Prażyłam pod przykryciem,
ruszając patelnią, około 7 minut. Wówczas wygarnęłam jarzyny i zioła do garnka,
zalałam dwoma litrami wrzącej wody, dodałam 3 łyżeczki soli i postawiłam na
niewielkim gazie na piętnaście minut. Pora z włoszczyzny przekroiłam w pół i
posiekałam w cieniutkie półtalarki, wrzuciłam do woka na tłuszcz i sok
pozostały z obsmażania warzyw. Pół kilo dokładnie oczyszczonych i osuszonych
boczniaków pokroiłam w paski centymetrowej szerokości, dorzuciłam do złocącego
się pora. Smażyłam 3 minuty, poruszając patelnią, po czym podlałam trzema łyżkami
sosu sojowego, zamieszałam i dusiłam jeszcze 3 minuty; następnie zawartość
patelni wrzuciłam do garnka. Dodałam jeszcze marchew pokrojoną w talarki
(będzie miło chrupać na talerzu), łyżkę suszonego majeranku i płaską łyżeczkę
suszonego imbiru i gotowałam kolejny kwadrans. Przed wydaniem posypałam hojnie
świeżo mielonym czarnym pieprzem.
Poczułam się
przez chwilę, jakbym siedziała przy niedzielnym stole nakrytym krochmalonym,
śnieżnobiałym obrusem, gdzieś tam, w starej śródmiejskiej kamienicy ze strychem
kryjącym wyposażenie dziadkowego sklepu…
Ściągawka, czyli
potrzebne składniki:
3 marchewki, dwie pietruszki, kawałek selera
korzeniowego, jeden por, 2,5 cm kawałek imbiru, 50 dag boczniaków, 3 łyżki sosu
sojowego Tamari, 3 łyżeczki soli, łyżka suszonego majeranku, łyżeczka suszonego
imbiru, 6 ziaren ziela angielskiego, 4 liście laurowe, świeżo mielony czarny
pieprz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz