Mam dwa ukochane miejsca zakupów spożywczych. Jedno to targ.
Wbrew powszechnemu marudzeniu, w Polsce
są dobre targi, kipiące od świeżych warzyw, owocowo soczyste, kwietnie barwne i
korzennie pachnące. Targi, na których można wziąć towar do ręki, zagadać,
podpytać kramarza. Uwielbiam wiosną wsiąść na rower i podjechać na mój lokalny
„bazarek” (ciągle nie mogę przyzwyczaić się do tej, używanej w moim mieście
nagminnie, bizantyjsko-infantylnej nazwy), pobuszować z godzinę i wrócić z
wiklinowym koszem pełnym sałat, szparagów, rabarbaru, młodej kalarepki… Rozmarzyłam
się. Minie jeszcze parę tygodni, zanim senny zimą targ, ze sprzedawczyniami w pikowanych
kamizelkach i wełnianych mitenkach, przebudzi się i ruszy pełnią oferty.
Tymczasem jest przecież jeszcze jedno fantastyczne miejsce. Kooperatywa spożywcza. Czyli grupa pasjonatów połączonych miłością do dobrego produktu, wyszukujących dostawców, nawiązujących z nimi osobiste kontakty, negocjujących ceny, organizujących transport, zamówienia, wydanie towaru. Grupa osób, które nie kierują się żadnym partykularnym interesem poza tym, aby jeść zdrowo, próbować nowości ze sprawdzonych źródeł, nawiązywać ciekawe relacje. Wiele kooperatyw to niesłychanie sprawnie funkcjonujące machiny, zarazem solidarne i efektywne; dba się w nich o miejsce, w którym spotykają się dostawcy i klienci, dba się o wymianę informacji i o dobro dodatkowe, a bezcenne: o atmosferę.
Tymczasem jest przecież jeszcze jedno fantastyczne miejsce. Kooperatywa spożywcza. Czyli grupa pasjonatów połączonych miłością do dobrego produktu, wyszukujących dostawców, nawiązujących z nimi osobiste kontakty, negocjujących ceny, organizujących transport, zamówienia, wydanie towaru. Grupa osób, które nie kierują się żadnym partykularnym interesem poza tym, aby jeść zdrowo, próbować nowości ze sprawdzonych źródeł, nawiązywać ciekawe relacje. Wiele kooperatyw to niesłychanie sprawnie funkcjonujące machiny, zarazem solidarne i efektywne; dba się w nich o miejsce, w którym spotykają się dostawcy i klienci, dba się o wymianę informacji i o dobro dodatkowe, a bezcenne: o atmosferę.
Dzięki ostatnim zakupom w kooperatywie mam teraz czym się
żywić w trakcie trwającej już ponad tydzień paskudnej infekcji. Wielki karton z
rozmaitymi dobrami stoi w chłodnej loggii. Codziennie podbieram z niego kolejne
skarby, a to bogate w witaminy cytrusy, a to probiotykowe kiszonki, a to
absolutnie fantastyczne jogurty roślinne, wyśmienite przy antybiotykoterapii.
Codziennie popijam teraz sok wyciśnięty z pomarańczy odmiany
moro, z lekkim dodatkiem cynamonu i imbiru. Popijam też sok ze słodkich cytryn
– to niezwykłe owoce o silnym cytrynowym zapachu, ale niemal zupełnie
pozbawione kwasowości.
Kiedyś próbowałam domowej produkcji jogurtów roślinnych,
jednak nie zużywałam ich dużo i bakterie (a muszą to być naprawdę silne
kolonie, aby „ruszyć” mleko migdałowe, jaglane czy orzechowe) po prostu się
marnowały. Gdy zobaczyłam więc ofertę jogurtów w kooperatywie, od razu
zamówiłam jogurt z nerkowców i drugi, migdałowy. I nie zawiodłam się. Oba są
kwaskowe, rześkie, nerkowcowy nieco gęstszy. Z rzadszego migdałowego
przyrządziłam mango lassi.
Dwa dojrzałe mango obrałam, odkroiłam miąższ od pestki,
włożyłam do blendera kielichowego. Dodałam jogurt (0,33 l) i pół szklanki mleka
migdałowego (może być jakiekolwiek inne mleko roślinne), pół łyżeczki kardamonu
i pół łyżeczki imbiru, pół garści świeżych liści melisy oraz łyżkę płynnego
miodu akacjowego. Wszystko razem starannie zmiksowałam na pieniste, dość gęste
i aromatyczne lassi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz