Do eksperymentowania z zestawieniem: kalafior i czereśnie
zachęcił mnie przepis z jednego z moich ulubionych blogów, czyli potrawypolgodzinne.blogspot.com.
Swoją
sałatkę zrobiłam jednak nieco inaczej. Po pierwsze, nie przepadam za surowym kalafiorem, więc swój,
podzieliwszy na małe różyczki, zblanszowałam w osolonym wrzątku – 3 minuty
wystarczą, ma być chrupki. Dodałam 2 garści wydrylowanych czereśni, łyżkę
posiekanej dymki i łyżkę kaparów.
Przyrządziłam sos: naturalny jogurt kozi
wymieszałam z 2 łyżkami majonezu, dodałam łyżkę musztardy tzw. francuskiej,
czyli z całymi ziarnami gorczycy, oraz spory ząbek czosnku wyciśniętego przez
praskę (cóż, choróbsko trzyma się mocno, trzeba go zatem nadal atakować
czosnkowym obstrzałem). Wymieszałam starannie i odstawiłam na parę minut. W
normalnym trybie schłodziłabym sałatkę w lodówce, ale jako że gardło boli,
poprzestałam na temperaturze pokojowej.
Sałatka jest wesoła, aromatyczna i niebanalna –
serdecznie polecam.
Elu... ale fajnie... obie mamy kalafiorowo czereśniowe sałatki, nawet w takich samych miskach kobaltowych :D
OdpowiedzUsuńbuziaki ... i do następnego wspólnego spotkania kulinarnego
ela
Eluniu, uwielbiam takie kulinarne dialogi! Ufam, że jeszcze niejeden pomiędzy nami się nawiąże!
OdpowiedzUsuńA kobalt to cudny kolor...