poniedziałek, 8 lipca 2013

Zupa owocowa z makaronem ryżowym

Nie wiem, jak inni to robią, że potrafią od razu wykorzystać wszystkie owoce,  do ostatniej pesteczki. U mnie zawsze latem zostaje w lodówce garstka tego, kubeczek tamtego, kilka sztuk owego… Jak to wszystko spożytkować i pogodzić, nadając jakąś wspólną nutę? Odpowiedź, jak w wierszu Brzechwy, jest prosta: …w zupie.

Tak, wiem. Niektórzy wzdragają się na samo hasło „zupa owocowa”. Tych nie zachęcam, bo przedszkolne traumy kulinarne trzymają się nadzwyczaj mocno. Ale tym, do których przemawia idea chłodnej, kremowej zupy, z wyraźną kwaśną nutą na kokosowo-daktylowym tle, być może mój dzisiejszy przepis przypadnie do gustu. Ja tam jestem, jak zwykle, zachwycona.

Bardzo dojrzałe owoce – garść czerwonego i garść zielonego agrestu, oczyszczonego z „bródek” i ogonków, dwie pokrojone „gałązki” rabarbaru, dwie garści wydrylowanych wiśni, garść czerwonych porzeczek pozbawionych szypułek –  zalałam czterema szklankami wody. Dołożyłam kilka świeżych liści stewii i pogotowałam kwadrans na wolnym ogniu. Pod koniec gotowania dołożyłam 3 łyżki słodu daktylowego (można miast tego wrzucić kilka dobrych ekologicznych daktyli) – sporo, bo jednak wszystkie owoce mają intensywnie kwaśny smak. Potrzymałam zupę na ogniu jeszcze 2 minuty, po czym wlałam do blendera kielichowego. Dołożyłam ½ zawartości puszki mleka kokosowego i zmiksowałam na najwyższych obrotach tak, aby nawet pestki agrestu i porzeczek się roztarły. Zupę wstawiłam do lodówki, aby mocno się schłodziła.
W międzyczasie zalałam wrzątkiem cieniutki tajski makaron ryżowy (wermiszel). Odczekałam, aż napęczniał i zrobił się miękki, po czym odcedziłam na sicie. Gdy zupa dobrze przestygła, podałam ją z makaronem i przybrałam resztką owoców.


Zupełnie już post scriptum: wzorami ceramiki z Bolesławca też jestem nieustannie zachwycona. Ach, co ja bym dała za taką umywalkę...


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz