Ani to zima, ani
przedwiośnie. Coś innego, piąta pora roku. Niezima. Niewiosna. Zawieszenie
pomiędzy. Ani błysku słońca w soplach lodu, ani musujących refleksów w drobinach
lekkiego deszczu.
Trzeba sobie wyprodukować słońce. Trzeba poeksperymentować z pokrętłem temperatury, wyostrzyć kontury, tu przyciemnić, tam rozjaśnić. Wyfantazjować światłocień. W środku szarego lutego.
Sięgam znów po sycylijskie cytrusy. To akurat ich pora. Znaczną część zjadam na surowo, o tak na przykład: fantazyjnie pokrojone, z borówkami amerykańskimi, zielonymi figami z syropu i listkami melisy. Z części - smażę słoneczne przetwory.
Trzeba sobie wyprodukować słońce. Trzeba poeksperymentować z pokrętłem temperatury, wyostrzyć kontury, tu przyciemnić, tam rozjaśnić. Wyfantazjować światłocień. W środku szarego lutego.
Sięgam znów po sycylijskie cytrusy. To akurat ich pora. Znaczną część zjadam na surowo, o tak na przykład: fantazyjnie pokrojone, z borówkami amerykańskimi, zielonymi figami z syropu i listkami melisy. Z części - smażę słoneczne przetwory.
Tuzin sporych ekologicznych pomarańczy – po równo tarocco i
moro, ale mogą być też inne odmiany, na przykład novelina – oraz trzy cytryny umyłam i pokroiłam w
drobne cząstki wraz ze skórką. Przełożyłam do garnka z grubym dnem, postawiłam
na podkładce na maleńkim ogniu i cierpliwie smażyłam, a właściwie – pozwoliłam cytrusom
się prażyć przez półtorej godziny, dość często mieszając. Następnie dałam im
przez noc odpocząć, a następnego dnia ponownie zaczęłam podgrzewać. Gdy zaczęły
parować, dodałam 8 goździków, dosypałam 40 dag brązowego cukru, zamieszałam i
dalej prażyłam, pozwalając sokom powoli odparowywać. Smażenie czy prażenie –
któż wie, jaka wersja poprawna? – kontynuowałam, aż konfitury zrobiły się gęste
na tyle, że nie spływały swobodnie z łyżki. Wówczas przełożyłam je do wyprażonych
w piekarniku słoików, starannie zakręciłam czystymi nakrętkami i pasteryzowałam
„na sucho”, w piekarniku, w temperaturze 110 stopni, przez pól godziny. Warto
tu poczynić jedną uwagę: konfitury z czerwonych pomarańczy, do jakich należą
tarocco i moro, nie będą miały tej obłędnej, rubinowej barwy, jaką fascynuje
świeży sok z tych owoców. W trakcie prażenia staną się po prostu… pomarańczowe.
Smak zaś gotowej konfitury jest najpierw słodki, potem kwaskowy, a następnie gdzieś
na końcu języka, gorzki. Odpowiada mi taki bukiet.
Przygotowałam jeszcze jeden zimowy przysmak cytrusowy – mandarynki w waniliowym
syropie. 3 kilogramy sycylijskich mandarynek obrałam ze skórek i podzieliłam na
cząstki, starając się usunąć jak najwięcej pestek, które są bardzo gorzkie. Tak
przygotowane owoce przełożyłam do garnka o grubym dnie, zasypałam 3/4 kg
brązowego cukru, dołożyłam dwie laski wanilii pokrojone na półcentymetrowe
kawałeczki i zaczęłam gotować na małym ogniu. Trwało to około półtorej godziny,
zanim owoce stały się nieco szkliste. Zgasiłam wówczas gaz i dałam mandarynkom
kilka godzin odpoczynku, po czym gotowałam je jeszcze kolejne pół godziny
uważając, aby większość z nich zachowała swój kształt, nie zanadto się
rozpadając. Następnie przełożyłam je do wyparzonych słoików i pasteryzowałam w
piekarniku w taki sam sposób, jak konfiturę pomarańczową.
Oba rarytasy można po prostu podjadać z salaterki, jako kontrapunkt do kawy czy herbaty, można rozsmarowywać na grzankach, można podawać na kruchym cieście – jako nadzienie do tart czy babeczek. Jak tu, na cieście bezglutenowym.
Teraz jakby jaśniej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz