sobota, 23 marca 2019

Faszerowane bataty


Przedwiośnie jest dla mnie absolutnie najtrudniejsze. Gdy wszyscy wokół mnie zachwycają się każdym pączkiem i każdym zielonym ździebełkiem, ja wzdycham za lodem skrzypiącym pod podeszwą i za wiatrem z północy na policzkach. Zawsze byłam dziwadłem, cieszył mnie bardziej pierwszy śnieg niż pierwszy promień piekącego słońca. Może od dziecka przeczuwałam nadciągające zmiany klimatyczne i bałam się ich konsekwencji? 

Przedwiośnie to też mój nastrojowy dołek, egzystencjalne przesilenie, w którym mózg marudzi, że nic nie ma sensu i domaga się natychmiastowego karmienia czekoladą. Tymczasem zamiast czekolady dostał bataty faszerowane.




Dwa spore i w miarę opływowe w kształcie bataty umyłam starannie szczoteczką i osuszyłam. Nie obierałam, nie omaszczałam żadnym tłuszczem. Przekroiłam wzdłuż na pół. Włożyłam do naczynia żaroodpornego i piekłam w temperaturze 170 stopni ponad pół godziny, aż widelec wbity w powierzchnię bezproblemowo się zagłębił. Wyjęłam bataty z piekarnika, ostudziłam na tyle, aby dało się wybrać łyżką miąższ.

W trakcie pieczenia batatów przygotowałam podstawę do farszu. Sporą cebulę obrałam i posiekałam w drobną kostkę. Na patelni rozgrzałam łyżkę nierafinowanego oleju kokosowego, wrzuciłam cebulę i smażyłam do łagodnego przyrumienienia. Sporą garść suszonych pomidorów (nie z oliwy, jeśli macie tylko takie, trzeba je osączyć z tłuszczu i smażyć od razu z cebulą, bez użycia oleju kokosowego) pokroiłam na drobniejsze kawałki, dorzuciłam do cebuli. Dodałam pół łyżeczki soli i cztery łyżki koncentratu pomidorowego. Trzymałam patelnię na pełgającym ogniu.



Wydrążyłam łyżką miąższ batatów tak, by nie uszkodzić skórki. Dołożyłam do zawartości patelni. Dodałam jeszcze kluczowy składnik smakowy – kopiatą łyżeczkę arabskiej pasty ras-el-hanout. W razie braku pasty (małe słoiczki można dostać na stoisku z żywnością orientalną w sieci Carrefour) można dodać płaską łyżeczkę tej przyprawy w proszku albo spróbować samodzielnie skomponować odpowiednią mieszankę z przewagą kuminu, kurkumy, pieprzu, cynamonu i płatków różanych. Całość wymieszałam, potrzymałam jeszcze 4 minuty na ogniu, lekko ostudziłam, aby wygodniej było faszerować. Posypałam listkami świeżego tymianku i ziarnami słonecznika, wstawiłam jeszcze na kilka minut do piekarnika dla podgrzania i podałam gorące, z owocami miechunki dla kwaskowego przegryzienia.

Mózg dał się oszukać.




Ściągawka, czyli potrzebne składniki
Dwa bataty zdatne do faszerowania, płaska łyżka nierafinowanego oleju kokosowego, jedna duża cebula, garść suszonych pomidorów, cztery łyżki koncentratu pomidorowego, sól do smaku, łyżeczka pasty lub proszku ras-el-hanout, świeże zioła, pestki i owoce miechunki do przybrania.

niedziela, 28 stycznia 2018

Ryż smażony z kimchi



Weszłam niedawno z młodą przyjaciółką do bistro przy teatrze, obie czymś tam byłyśmy do szpiku  przemarznięte, z jakiegoś powodu nosami pociągające, przez coś osłabione i pilnie wyglądające wzmocnienia. A w tym bistro, bardzo modnym i bardzo swobodnym, pachniało imbirem i smażonym ryżem. I kiedy kończyłam zlizywać ostatnie ziarnko ze swojego talerza, wiedziałam, że zrobię w domu wersję wegańską tego dania – ratunku dla zagrypionych, zasępionych, zacukanych tym, co na zewnątrz i zmartwionych tym, co w środku. 



A moje kimchi domowe właśnie dochodziło do punktu, kiedy kwasota zrównała się z ostrością, a składniki stały się miękkie bez utraty chrupkości. Najpierw więc opowiem, jak zrobiłam to najprostsze na świecie kimchi, bazowe, do uzupełniania składnikami. 



Dwie średniej wielkości kapusty pekińskie opłukałam, zdjęłam przywiędłe listki zewnętrzne, odcięłam zgrubiałą część u nasady i skroiłam w piórka o szerokości pół centymetra. Trzy okrągłe białe rzodkwie (może być jedna długa) skroiłam w słupki. Trzycentymetrowy kawałek imbiru obrałam i pokroiłam w drobną kosteczkę. Dwie marchewki ostrugałam obieraczką w cienkie wstążki (nie lubię grubych kawałków marchwi). Jedną czerwoną papryczkę chilli skroiłam w maciupkie krążki. Pęczek szczypioru pokroiłam od niechcenia. Wszystko razem hojnie posoliłam, wymieszałam i ubiłam w glinianym garnku. Na wierzchu umieściłam płaski kamień, otoczak przywieziony znad morza, uprzednio wygotowany. Garnek postawiłam w miejscu o pokojowej temperaturze. Po 6 dniach kimchi okazało się idealnie ukiszone. Ten podstawowy przepis zamierzam modyfikować, dorzucając różne inne składniki do kiszonki, bardzo chodzi za mną szczególnie dodatek jabłka i ziaren kardamonu. I nie, nie interesuje mnie, że to będzie niekanoniczne, niekoreańskie, nie takie. Będzie skuteczne, rozganiające infekcje i poczucie zlodowacenia, pobudzające. 



Kiedy zatem kimchi już było gotowe, w głębokiej patelni rozgrzałam łyżkę oleju kokosowego i na gorący wrzuciłam po dwie garści opłukanej, osuszonej i pokrojonej w dwucentymetrowe kawałki zielonej fasolki szparagowej i podobnie przygotowanego świeżego cukrowego groszku. Potrzymałam na ostrym ogniu około dwóch minut, dodałam garść poszatkowanego szczypioru dolałam dwie łyżki bezglutenowego sosu sojowego i po kolejnej minucie zdjęłam z ognia i przełożyłam do miski. Na tę samą patelnię wrzuciłam trzy szklanki ugotowanego uprzednio na półsypko brązowego ryżu (wg przepisu na opakowaniu) i spory ząb czosnku przeciśnięty przez praskę. Smażyłam, od czasu do czasu mieszając i sprawdzając, czy dostatecznie słony i czy zaczyna chrupać. Dołożyłam trzy szklanki ukiszonego kimchi, zamieszałam, zmniejszyłam ogień i zostawiłam na migoczącym płomieniu na kolejne trzy minuty. Pod koniec dodałam groszek i fasolkę. Pożywię tym cztery przemarznięte dusze.



 
Ściągawka, czyli potrzebne składniki
Kimchi
Dwie kapusty pekińskie, trzy okrągłe białe rzodkwie lub jedna podłużna, dwie marchewki, trzycentymetrowy kawałek imbiru, jedna czerwona papryczka chilli, pęczek szczypioru, sól.
Ryż z kimchi
Trzy szklanki ugotowanego na półsypko brązowego ryżu, kopiata łyżka oleju kokosowego, dwie garści zielonej fasolki szparagowej, dwie garści groszku cukrowego, garść szczypioru, duży ząbek czosnku, dwie łyżki bezglutenowego sosu sojowego, trzy szklanki ukiszonego kimchi

poniedziałek, 22 stycznia 2018

Dhal na trudne czasy



Nie, to nie jest postanowienie noworoczne. Nie będę się zarzekać, że wracam, że reaktywuję, że już od teraz będzie inaczej. Bo pewnie, o ile w ogóle, to będzie zrywami, chaotycznie, nieprzewidywalnie. Tak teraz wygląda moje życie, w którym robię inne rzeczy. Jednak w trakcie robienia tych innych rzeczy bywa zimno, ciemno, nieprzytulnie i obco. Wtedy trzeba gdzieś się schronić, do jakiegoś pieca przylgnąć, bo nie zawsze obok są ludzie, którzy wiedzą, o co chodzi w przytulaniu. Wtedy przypominam sobie o smakach i zapachach, które rozgrzewają i parują bezpieczeństwem. Wtedy gotuję dhal.



Najpierw obrałam dwa bataty, każdy przekroiłam na pół, a potem na półksiężycowe plastry. Sporą cebulę skroiłam w piórka. Obrany ząbek czosnku przecisnęłam przez praskę. W naczyniu do zapiekania ułożyłam bataty i cebulę, obtoczyłam lekko w oliwie, posoliłam, omaściłam czosnkiem i wstawiłam do piekarnika nagrzanego na 280 stopni. Od czasu do czasu zaglądałam, żeby warzywa leciutko po wierzchu zbrązowiały, ale się nie przypaliły.
Wsypałam do suchego gara o grubym dnie sypkie przyprawy, wszystkiego po płaskiej małej łyżeczce: ostre chilli w proszku, imbir w proszku, mielone ziele angielskie, mielone ziarna kolendry, mielone kumin, pieprz cytrynowy, cynamon i nasiona kopru włoskiego. Dodałam dwie łyżeczki słodkiej papryki i grzałam gar na maleńkim ogniu, aż przyprawy zaczęły pachnieć. Włożyłam wtedy łyżkę gęstej pasty pomidorowej i pół łyżeczki oleju kokosowego, dodałam łyżeczkę soli, wymieszałam – i tak oto wyszła mi własna kompozycja przypraw, nadających smak całemu daniu.
Do gara z przyprawami wlałam litr dobrej passaty pomidorowej, podlałam szklanką wody i kiedy wszystko zaczęło bąbelkować, wrzuciłam szklankę czerwonej soczewicy i sporą przygarść pokrojonych w drobne kawałeczki suszonych pomidorów. Gotowałam około kwadransa, mieszając od czasu do czasu. Dosoliłam, dodałam łyżkę syropu klonowego, żeby złamać kwaśność. Dołożyłam wyjęte z pieca upieczone bataty z cebulą, zamieszałam, potrzymałam na ogniu jeszcze ze trzy minuty, żeby wszystko razem się zgodziło. Wyszedł z tego mój własny dhal, złożony ze wszystkich możliwych smaków, gęsty aż do stanięcia łyżki, w kolorach ognia, dobry na trudny czas.



Ściągawka, czyli potrzebne składniki
Przyprawy w proszku: ostre chilli, słodka papryka, nasiona kopru włoskiego, cynamon, pieprz cytrynowy, ziele angielskie, nasiona kolendry, imbir, kumin, sól. Dwa bataty, jedna duża cebula, ząbek czosnku, łyżka oliwy, pół łyżeczki oleju kokosowego, łyżka gęstej pasty pomidorowej, litr pomidorowej passaty, szklanka czerwonej soczewicy, garść suszonych pomidorów, łyżka syropu klonowego

sobota, 27 maja 2017

Pieczony fenkuł i kalafior z dressingiem z tahiny



Są rzeczy ważniejsze. To zdanie powraca do mnie codziennie, od półtora roku. Każe wybierać, rezygnować, odstawiać, decydować, rozstrzygać. 

Zachwycenia stają się towarem deficytowym. Rzadkim dobrem. A rzadkie dobra rzadko się poddaje redystrybucji.

Czasem jednak znów się zachce. Zwłaszcza gdy efektem tego zachcenia jest nasycenie bliskich. Dopełnienie kontaktu dobrej jakości zmysłem smaku. Najbardziej chyba sensualnym.
 

To danie już nie zimowe, jeszcze nie letnie, w zasadzie uniwersalne, można je podawać na ciepło, jak potrawkę, na zimno, jako sałatkę, ma smak głęboki, kompletny, dogadzający. 

Dwa fenkuły umyłam, osuszyłam i obrałam kolejne liście, aż do głąba, który wyrzuciłam. Kalafior umyłam, osuszyłam, podzieliłam na małe różyczki. Liście fenkułu i różyczki kalafiora ułożyłam w naczyniu do zapiekania, namaściłam oliwą, oprószyłam solą, skropiłam sokiem z cytryny, obsypałam porwanymi liśćmi bazylii i piekłam 25 minut w temperaturze 180 stopni. Zostawiłam w piekarniku do wystygnięcia.

Przyrządziłam sos. Do słoiczka wlałam sok wyciśnięty z całej limonki, ćwierć szklanki wody, cztery łyżki oliwy, dwie łyżki syropu z agawy i łyżkę tahiny. Słoik zakręciłam i potrząsałam nim tak długo, aż powstała gładka, jednolita emulsja. Następnie do słoika wrzuciłam trzy łyżki rodzynek, uprzednio namoczonych we wrzątku i odsączonych. Słoik wstawiłam do lodówki.


Przestudzone warzywa wymieszałam z sosem, posypałam mieszanką świeżych ziół prosto z „ogrodu”, jaki mam w loggii – liśćmi kolendry, drobnej bazylii, pierzastej pietruszki. Odstawiłam do lodówki do przegryzienia się smaków. Tym razem podałam na chłodno.



Ściągawka, czyli potrzebne produkty
Dwie bulwy fenkułu, jeden młody kalafior, trzy łyżki rodzynków namoczonych we wrzątku i odsączonych po kwadransie, sok z całej limonki, cztery łyżki oliwy, dwie łyżki syropu z agawy (lub łyżka syropu klonowego lub łyżka miodu), łyżka tahiny, sól, świeże zioła.