O buraku to
ja mogę godzinami, całe poemata… Ale obiecałam przepis wstawić szybko, bo koleżance
dziecko zaniemogło i czymś smacznym nakarmić je trzeba. A u mnie akurat zagościł pikantny krem buraczany na mleku kokosowym, więc spieszę się podzielić konceptem.
Napiszę zatem
tylko słów parę o zapachu pieczonego buraka – gęstym, ciemnym, ziemnym, jak
kwintesencja energii yin. Za aromat buraka odpowiada substancja zwana geosminą.
Ta sama, dzięki której pachnie ziemia po deszczu. Geosmina. Trochę ziemi, a
trochę jaśminu.
Już, już
pędzę z przepisem.
Pięć średnich buraków (w miarę tej samej wielkości,
aby się równo dopiekły) umyłam, wytarłam i włożyłam do piekarnika nastawionego
na 200 stopni. Nie obwijałam ich w folię, stronię bowiem od aluminium,
strzeżonego i tak dalej. Zresztą warzywa korzeniowe idealnie się pieką bez zawijania.
Zatem tych pięć buraków piekłam ponad godzinę. Sprawdziłam miękkość wykałaczką,
weszła gładziutko, więc zostawiłam buraki w piekarniku do ostygnięcia, po czym
obrałam ze skórki i pokroiłam w słupki, bez szczególnego pietyzmu. Przełożyłam do garnka, wlałam litr wrzątku i postawiłam na
małym ogniu. Na łyżce oliwy przesmażyłam dwie czerwone cebule pokrojone byle
jak. Dołożyłam do buraków. Włożyłam 5 liści limonki kafir i jedną łodygę trawy
cytrynowej – najlepiej umieścić zioła w płóciennym
woreczku albo w zaparzarce, takiej jaką używa się do herbaty; zioła oddają smak
do wywaru, a gdy się wygotują, nie trzeba szukać ich po całej zupie i wyciągać
po jednym. Zupę posoliłam.
Po pięciu minutach dodałam dwa ząbki czosnku wyciśnięte przez praskę i odrobinę ostrej pasty harissa, mniej niż pół łyżeczki. Można użyć innej ostrej pasty paprykowej, jednak harissa ma w sobie i moc, i subtelność. Po kolejnych pięciu minutach dodałam dwie łyżeczki indyjskiej mieszanki tandoori masala; jej intensywna czerwień jeszcze podbija kolor zupy, a zawarte w niej kumin, kolendra i mięta są tym, co buraki bardzo lubią do towarzystwa. Na pięć minut przed końcem gotowania dodałam zawartość puszki (400 ml) mleka kokosowego. Wyjęłam zaparzarkę z ziołami, odłożyłam dwie chochelki gotowanych buraków, pozostałą zawartość garnka przełożyłam do blendera kielichowego i zmiksowałam na aksamitny, cudownie amarantowy krem.
Po pięciu minutach dodałam dwa ząbki czosnku wyciśnięte przez praskę i odrobinę ostrej pasty harissa, mniej niż pół łyżeczki. Można użyć innej ostrej pasty paprykowej, jednak harissa ma w sobie i moc, i subtelność. Po kolejnych pięciu minutach dodałam dwie łyżeczki indyjskiej mieszanki tandoori masala; jej intensywna czerwień jeszcze podbija kolor zupy, a zawarte w niej kumin, kolendra i mięta są tym, co buraki bardzo lubią do towarzystwa. Na pięć minut przed końcem gotowania dodałam zawartość puszki (400 ml) mleka kokosowego. Wyjęłam zaparzarkę z ziołami, odłożyłam dwie chochelki gotowanych buraków, pozostałą zawartość garnka przełożyłam do blendera kielichowego i zmiksowałam na aksamitny, cudownie amarantowy krem.
Wylałam zupę
na talerze, pośrodku każdego ułożyłam kopczyk z gotowanych buraków, przybrałam
miętą i czarnym sezamem.
Ściągawka, czyli
potrzebne produkty
Pięć średnich buraków, dwie czerwone cebule, łyżka oliwy,
5 liści limonki kafir, jedna łodyga trawy cytrynowej, sól, pół łyżeczki pasty
harissa, dwie łyżeczki mieszanki tandoori masala, puszka mleka kokosowego (400
ml), kilka gałązek świeżej mięty, łyżeczka ziaren czarnego sezamu.