Są
rzeczy ważniejsze. To zdanie powraca do mnie codziennie, od półtora roku. Każe
wybierać, rezygnować, odstawiać, decydować, rozstrzygać.
Zachwycenia
stają się towarem deficytowym. Rzadkim dobrem. A rzadkie dobra rzadko się
poddaje redystrybucji.
Czasem
jednak znów się zachce. Zwłaszcza gdy efektem tego zachcenia jest nasycenie
bliskich. Dopełnienie kontaktu dobrej jakości zmysłem smaku. Najbardziej chyba
sensualnym.
To
danie już nie zimowe, jeszcze nie letnie, w zasadzie uniwersalne, można je
podawać na ciepło, jak potrawkę, na zimno, jako sałatkę, ma smak głęboki,
kompletny, dogadzający.
Dwa
fenkuły umyłam, osuszyłam i obrałam kolejne liście, aż do głąba, który
wyrzuciłam. Kalafior umyłam, osuszyłam, podzieliłam na małe różyczki. Liście
fenkułu i różyczki kalafiora ułożyłam w naczyniu do zapiekania, namaściłam
oliwą, oprószyłam solą, skropiłam sokiem z cytryny, obsypałam porwanymi liśćmi
bazylii i piekłam 25 minut w temperaturze 180 stopni. Zostawiłam w piekarniku do
wystygnięcia.
Przyrządziłam
sos. Do słoiczka wlałam sok wyciśnięty z całej limonki, ćwierć szklanki wody,
cztery łyżki oliwy, dwie łyżki syropu z agawy i łyżkę tahiny. Słoik zakręciłam
i potrząsałam nim tak długo, aż powstała gładka, jednolita emulsja. Następnie
do słoika wrzuciłam trzy łyżki rodzynek, uprzednio namoczonych we wrzątku i
odsączonych. Słoik wstawiłam do lodówki.
Przestudzone
warzywa wymieszałam z sosem, posypałam mieszanką świeżych ziół prosto z „ogrodu”,
jaki mam w loggii – liśćmi kolendry, drobnej bazylii, pierzastej pietruszki. Odstawiłam
do lodówki do przegryzienia się smaków. Tym razem podałam na chłodno.
Ściągawka, czyli
potrzebne produkty
Dwie bulwy fenkułu,
jeden młody kalafior, trzy łyżki rodzynków namoczonych we wrzątku i odsączonych
po kwadransie, sok z całej limonki, cztery łyżki oliwy, dwie łyżki syropu z
agawy (lub łyżka syropu klonowego lub łyżka miodu), łyżka tahiny, sól, świeże
zioła.