Zielone, zawadiackie
kapsułki pełne mącznego smaku. Wyślizgujące się chętnie ze zgrzebnych łupin.
Jedzone bez opamiętania, taśmowo, salaterka ręka usta, salaterka ręka usta.
Bób. Trudno
się nim nasycić. Trudno powiedzieć: dość.
Kiedy już
lekko opatrzy się i osmaczy ten prosto z wody, gotowany z solą, wiechciem kopru
i rozgniecionymi kilkoma ząbkami czosnku, pora na wariacje.
Lubię pasty z
bobu, do placuszków gryczanych albo chlebków roti. Tym razem potrzebowałam
jednak czegoś solidniejszego, co stanie za obiad na dwa dni. I to za syty
obiad, w sam raz dla steranego życiem intelektualisty.
Kolega
ostatnio przesmażał łuskany bób ze świeżymi daktylami. Zaintrygował mnie. Nie
znalazłam w domu daktyli, miałam jednak płynny słód daktylowy, który
postanowiłam wykorzystać do przyrządzenia słodko-ostrego curry z bobu. Ale po kolei.
Najpierw
ugotowałam kilo bobu, tradycyjnie, z koprem i czosnkiem. Ostudziłam i
wyłuskałam z łupin (tak, jestem ze szkoły łuskaczy, łupiny są dla mnie za ciężkie,
no chyba że jest to pierwszy czerwcowy bób, bobo właściwie, ale ten ze środka
lata zdążył się już nieco opancerzyć).
W woku
rozgrzałam łyżkę oleju kokosowego. Gdy zrobił się płynny, wrzuciłam drobno posiekane
trzy dymki wraz ze szczypiorkiem, kilkakrotnie zamieszawszy poczekałam, aż się
zezłocą i wygarnęłam z woka do salaterki. Do woka z resztkami cebulowego smaku
dodałam kolejne pół łyżki tłuszczu kokosowego i łyżkę daktylowego słodu;
wymieszałam i dodałam przyprawy: mielone
ziarna kolendry, mielony kumin i kurkumę (po płaskiej łyżeczce), posiekany
centymetrowy kawałek korzenia imbiru, pół łyżeczki pasty z chilli (może być
świeża chilli, centymetrowy kawałek, drobniutko pokrojony), pieprz, sól, łyżkę
gęstego przecieru pomidorowego i niecałą łyżkę oleju sezamowego. Trzymałam wok na
małym ogniu, mieszając, aż pasta związała się i zaczęła niebiańsko pachnieć.
Wówczas dodałam bób, cebulę i ¾ szklanki gęstego mleka kokosowego. Pozwoliłam,
by curry nasiąkało smakami, bulgocząc na maleńkim ogniu, a tymczasem
przyrządziłam „bekon” z kalarepki.
Sporą
kalarepę obrałam i przekroiłam w pół. Każdą połówkę skrajałam w cieniutkie
półplastry, takie niemalże przezroczyste. Na płaskiej patelni rozgrzałam
odrobinę tłuszczu kokosowego, tyle tylko, aby maznąć oleistą mgiełką
powierzchnię patelni. Kładłam plastry ostrożnie, lekuchno oprószałam solą i
odwracałam je szerokim nożem po około minucie, gdy lekko się przyżeliły. Tak
podsmażona kalarepka przypomina wyglądem wędzony bekon. Można obsypać ją
wędzoną papryką, wówczas złudzenie będzie jeszcze silniejsze. Nie jestem
entuzjastką naśladowania niewegańskich smaków, ale kalarepowy „bekon” jest po
prostu dowcipny.
Wyłożyłam do
miski bób, przybrałam zwiniętymi rulonikami kalarepki. Podałam z brązowym ryżem
jaśminowym, ugotowanym na kleisto.
Ściągawka, czyli
potrzebne produkty
Kilogram bobu, pęczek kopru, cztery ząbki czosnku, trzy
szalotki wraz ze szczypiorem, półtorej łyżki oleju kokosowego, łyżka syropu
daktylowego, po płaskiej łyżeczce mielonej kolendry, kuminu i kurkumy,
centymetrowy kawałek obranego korzenia imbiru, pół łyżeczki ostrej pasty z
czerwonej chilli (lub centymetrowy kawałek świeżej chilli), pieprz, sól, łyżka
gęstego przecieru pomidorowego, niecała łyżka oleju sezamowego, ¾ szklanki
gęstego mleka kokosowego, jedna spora kalarepka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz